Były też moje pierwsze nieśmiałe formy nawiązywania znajomości z kobietami – wtedy znacznie ode mnie starszymi, teraz, niestety, znacznie ode mnie młodszymi… gdzieś około 40-tki. Była niejaka pani Irena z Wrocławia, pielęgniarka operacyjna z wykształcenia, wtedy ‘wyrwała’ do brata do USA, by zapomnieć polski rozwód i niewiernego małżonka.
Nie była w Polsce lat pięć i według jej relacji – nabrała do mężczyzn odrazy – żadnych mężczyzn po ‘tamtej stronie‘ nie miała, lecz pasła swe ładne i mądre oczęta widokami cudnej Ameryki z okien ‘braterskiego’ mieszkania i wycieczek autokarowych po całej Ameryce. Oto pozostały mi w pamięci strzępek rozmowy:
– Ależ pan młody, a skąd też pan zna tyle języków – odzywa się poufnie pani Irena.
– Skąd u pana tyle różnych zdolności, no…tak pięknie reprezentuje pan kraj… Jestem pełna podziwu. Miałem w tych czasach istotnie dosyć młody wygląd.
– Może zechciałby pan spotkać się ze mną w ‘Karczmie’… myślę po pracy…
Niestety, takich spotkań było bardzo dużo – przyznam bez przymusu, że nie tylko z (pierwszą wtedy p. Ireną)… no, i stąd zaczynały się te znajomości…
Ale o czym była mowa. Zacumowujemy w Southampton. Inna Anglia. Wszystko małe, prowincjonalne, jakże diametralnie różne od wielkiego, przemysłowego Londynu. Anglia sielsko-anielska. Czeka agent, zasłużony wielce p. Wainwright, ten słynny pomocnik agenta żeglugowego linii White Star, pracujący przy odprawie ‘Titanica’ w kwietniu 1912 roku, pchany tym razem na wózku inwalidzkim, przemiła, kochana Pamela i tłum urzędników emigracyjnych, celnych i innych ‘gryzipiórków’. Zaczyna się kołowrót. Setki pytań, mało odpowiedzi – do rzeczy, no i wreszcie rusza wycieczka autokarowa. Ja znowu jako tour-guide – przewodnik. I znowu wyjście na ląd po dziewięciu dniach kołysania statku i oglądanie prawdziwej zieleni było wielkim darem niebios dla mnie i wszystkich moich współtowarzyszy niedoli. Robiła się wiosna i Anglia była bajecznie zielona, ludzie byli przemili, choć mówili bardzo ‘topornym’ angielskim, dalekim od londyńskiego cockney. Pamiętam, że na tę wycieczkę po południowo-zachodniej Anglii wynajmowaliśmy trzy autokary. Pasażerowie polscy mieli dużo pieniędzy, również Holendrzy, Niemcy i Duńczycy pragnęli skorzystać w uroków Winchesteru i jego malowniczych okolic. Dlatego też staraliśmy się pogrupować pasażerów według ‘języków ojczystych’ do poszczególnych autobusów, co się nam nigdy nie udało. Starszy, siwy, przemiły kierowca pędząc starym gruchotem z czasów króla Jerzego ponad setkę na godzinę, w dodatku lewą stroną, do której nie łatwo było się przyzwyczaić, mówił zatem do mnie, ‘przewodnika’ w autokarze, ciężko zrozumiałym angielskim. Chodząc po autobusie zadawano mi pytania po polsku, holendersku, niemiecku, duńsku, szwedzku i Bóg wie jeszcze, po jakiemu. Przewaga była zawsze ‘elementu’ rodzimego. Posadziłem panią Irenę tuż za mną – za siedzeniem przewodnika, tak by mieć ją zawsze pod ręką. ‘Karczmowe’ spotkanie nie zmieniło się nigdy z mojej strony w ‘karczemne’ zachowanie, ale zbliżyło nas do mówienia już sobie po imieniu – ja lat 23, ona 40-tka z haczykiem. Katedra zrobiła na mnie gigantyczne wrażenie, szczególnie zaś romańskie płyty starego kościoła z inskrypcjami starołacińskimi. Istotnie, prawie że czasy ‘Robin Hooda’. Moja wyobraźnia zacierała ślady zmęczenia, a sam oświecony przed ‘Batorym’ dosyć sporymi wiadomościami z historii powszechnej, literatury oraz sztuki starałem się wprowadzić moją ‘grupkę’ w zdumienie i zachwyt głosem a la słynny dawno temu prof. dr Zinn – zresztą miałem podobną barwę głosu. Po raz pierwszy robiłem to odpowiadając na zadane pytanie w kilku językach naraz. Dobra szkoła nauki języków – lepsza niż wszystkie kursy i uniwersytety, razem do kupy… I gardło po godzinie odmówiło mi posłuszeństwa. Jedyny ratunek – na polecenie kierowcy autokaru wycieczkowego – wprowadzono moją skromną osobę do PUBU od tyłu, gdzie za pomocą paru szklaneczek whisky oraz dwóch guinessów zostałem doprowadzony do normy urzędnika okrętowego. Irena mi dzielnie towarzyszyła, oczywiście nie jako przyjaciółka, lecz pielęgniarka sali operacyjnej…. należałoby się dorozumiewać.. Nie było jeszcze poufałości. O katedrze dodam tylko, że wywarła one na mnie wielkie wrażenie, gdyż budowana w Anglii miała szerokie okna, piękne kolorowe witraże i była jasna – w przeciwieństwie do budowli sakralnych gotyku budowanych na kontynencie europejskim. W sumie pewnego rodzaju eklektyzm stylów, ale dla mnie piękne wspomnienie.
Pamiętam jedno pytanie zadane mi podczas tej wycieczki przez małżeństwo słynnych, niezmiernie bogatych Holendrów, państwa de Boer, odbywających z nami podróż z Montrealu do Rotterdamu w kabinie nr 6 (najdroższa kabina pierwszej klasy). Pan, ciężki milioner – de Boer, lat około 70, miał niesłychanie dystyngowaną, zgrabną, delikatną żonę, wiem też z późniejszej wieloletniej przyjaźni, że bardzo wykształconą kobietę – zadał mi nieśmiertelne pytanie, mogące być przewodnikiem wszystkich poczynań na ‘Stefku’ przez lata mojej kariery na jego pokładzie:
– Andre, zeg en en geef me de juiste verklaring van de woorden op’t Latijns ‘non omni moriar’ – powiedz mi dokładnie, wyjaśnij mi, co znaczy po łacinie ‘nie wszystek umrę’.
Odpowiedź była równie symboliczna, co stan mego ducha – wtedy. Z państwem de Boer przyjaźniłem się jeszcze potem lat dziesiątki…., zaś ze starszym mechanikiem Jasiem Rackmanem nie, gdyż za ową – Bogu ducha winną holenderską znajomość – zostałem jeszcze tego samego dnia ‘elementem antysocjalistycznym’. W Southampton zaokrętowaliśmy – oczywiście, przy niemalże identycznej procedurze jak to już wcześniej niejednokrotnie opisywałem – 70 polskich pasażerów i paru Anglików na trzydniową wycieczkę do PRL (Trójmiasto i okolice). I tu zdarzyła mi się zabawna historia embarkacyjna dająca pojęcie, że już wtedy w ‘młodych latach telewizji polskiej’ niektórym prominentom z lekka strzelała woda sodowa do główek, czasem mądrych, pięknych, inteligentnych, czarujących – w jednej osobie. Znana do dziś polska literatka, dziennikarka, publicystka i felietonistka pani Barbara W. podróżowała do Gdyni wraz ze słynną gwiazdą, ‘czarem TVP’, p. I.D. Przyzwyczajona do podróży p. Barbara W. ‘grzecznie’ zdeponowała paszport w biurze intendenta podczas embarkacji, natomiast „gwiazda TVP” gwałtownie zaoponowała oddaniu tego „bezcennego dokumentu”. Przyczyna była pewnie jedna i jedyna – i jakże bardzo kobieca. Otóż już w tamtych latach owa ‘gwiazda, czar TVP’ nie była już nastolatką. Prawdopodobnie zmęczona licznymi interrogacjami Anglików przy trapie, w terminalu pasażerskim i u agenta brytyjskiego p. Wainwrighta postanowiła zastrajkować i swej ‘własności osobistej – paszportu serii PA…… 123’… nikomu nie dawać dalej w ręce. Wywiązała się dyskusja:
– Proszę pana, proszę o zwrot mojego dokumentu osobistego – rzecze GWIAZDA TVP – już wtedy byłem niecnotą i bezczelnie wpatrywałem się w jej piękne, głębokie i mądre, choć może nieco zdenerwowane oczy.
– Zechce jednak pani – mimo wszystko – zdeponować swój paszport, gdyż potrzebujemy go dla celów imigracyjnych i statystycznych nie tylko do kraju, ale również dla władz holenderskich i duńskich. Inaczej czekałby panią obowiązek wizowy, plus koszty dewizowe i poważna strata czasu…
– W żadnym wypadku – rzecze Gwiazda TVP, czar p. Sokorskiego.
Z panem Sokorskim spotkałem się na lotnisku w Wiedniu we wspólnym, opóźnionym o całą noc, samolocie i dobrze naśmialiśmy się, przy niejednym drinku, z przygód jego pupilki p. I.D.
– Służę pani, jak pani sobie życzy. Ostrzegam panią, że mogą panią spotkać nieprzyjemne konsekwencje już jutro w Holandii….. odrzekłem lodowatym, pouczająco – dystyngowanym tonem.
– Jak pan śmie … Ja znam niemiecki i francuski oraz angielski … ja sobie poradzę bez pańskiej informacji…- już prawie odkrzyknęła Gwiazda.
To była moja wielka przegrana. Intendent ‘Alek’ twierdzi, że postąpiłem słusznie, gdyż lepiej nie ruszać…, bo ‘babsko ma chody’ w KC PZPR i u Prezesa Sokorskiego, a on ‘Alek’ chce jeszcze popracować u armatora.
Po tym przykrym incydencie embarkacyjnym zabraliśmy się do przygotowania list ‘wysiadających’ pasażerów w Rotterdamie, sprzedawaliśmy bilety na wycieczki autokarowe po Holandii i Kopenhadze. Nieznośnej harówki było moc i wreszcie na koniec, jako uwieńczenie dnia pracy, ja wraz z Niną i Jasiem Engelsem, skończyliśmy służbę w barze ‘Amerykańskim’ o godzinie 3-ciej nad ranem, u znanego barmana ‘Łajdaka’ – z nazwiska, chyba, od hetmana Żółkiewskiego, ‘poturczeńca’, towarzysza Sajdaka. Miły ‘Łajdak’ przygotował nam krople nasenne i po półgodzinnej walce z ‘ingrediencjami wysokoprocentowymi’ pomaszerowaliśmy do swoich kabin.
Już zdążyłem przyzwyczaić się do codziennego, porannego ….pim, pim, pim…pam, pam na cymbałkach dziecinnych przystawianych do mikrofonu z czasów Glenna Millera – wygrywanego na pobudkę przez towarzysza boya – zielonego. I znów o godzinie 8-mej wchodziliśmy do portu w Rotterdamie, przez śliczny na całej swej 35 kilometrowej długości Kanał. Owieczki pasły się na zielonych łąkach; superszybkie, żółte jak zazdrość, podmiejskie pociągi expressowe mijały nas na szynach kolejowych z bezprzykładną szybkością – myśmy zaś, dostojnie bucząc syreną, dochodzili do celu podróży dnia – do hali dworca pasażerskiego HAL (Holland Amerika Lijn). Jasio Holender prawdziwy płakał widząc swój ukochany Schiedam, a myśmy nie domyślali się, jakie to dziś czekają nas jeszcze przygody. Jaś uzyskał przepustkę na wyjazd – tym razem samochodem – do rodziny, do ukochanego Schiedam, gdyż było zaledwie parę dni po jego urodzinach; pozostali oficerowie dostali dokładny harmonogram zajęć. Ja, poza wycieczką ‘autokarową’ miałem uczestniczyć w embarkacji – dziś wycieczka miała być krótsza ze względu na skrócony postój statku – miała kończyć się w czarownym mieście Delft w fabryce słynnej, biało-niebieskiej porcelany, zwiedzaniu Hagi, Międzynarodowego Pałacu Sprawiedliwości, uzdrowiska nadmorskiego Scheweningen oraz urokliwego daru księcia Maduro dla Holandii; miniaturowego miasteczka MADURODAM. Wyjście w morze zostało ustalone na godzinę 17-stą. Trzeba było się śpieszyć. Autobusy miały ruszać o godzinie 9.30 rano, ja zaś musiałem jeszcze ‘przelecieć’ pasażerów wychodzących na ląd i na wycieczkę po Holandii. Oddane do ‘przeglądu i ostemplowania stemplem Jej Królewskiej Mości’ paszporty polskie były sprawdzane, podczas gdy nasi mili pasażerowie spożywali bardzo mocne śniadanie w salonie restauracyjnym. Ja miałem tylko wydać im dokumenty przed zejściem na ląd. Tak też się co do joty stało. Wśród mojej trzódki władze Jej Królewskiej Mości niedopatrzyły się żadnych uchybień i po umówieniu się na drinka po służbie o godzinie 16.30 w ‘Karczmie Polskiej’ zająłem się programem wycieczki. Pani Barbara W., pisarka i literatka, a także ‘GWIAZDA TVP’ również wykupiły bilety na wycieczkę lądową.
To może Ciebie też zainteresować:
Komentarze
Dodaj komentarz