Wszystko jest na sprzedaż
Foto: Hope E. Moore/Wikimedia Commons

Nie pamiętam kiedy popularne za czasów mojego dzieciństwa »sklepy wielobranżowe« zmieniły się w wielkopowierzchniowe markety, a te dalej ewaluowały w centra handlowe. Gdzieś w okolicach 1995 roku w Zielonej Górze po raz pierwszy widziałam sklep samoobsługowy. Do dziś pamiętam, ze nazywał się „Melon” i dla mnie, dziewczynki z miasteczka liczącego nie więcej niż 4.000 dusz, bywającej tam wyłącznie w czasie wakacji, był ciekawym zjawiskiem. Pomiędzy stanem ówczesnym i obecnym są dwie skrajne emocje – od zaciekawienia do irytacji.

Wizja piekła

Rozumiem zalety shopping center. Łatwo wjechać wózkiem, wszystko w jednym miejscu, gdy pada. Lista zalet zamknięta. Należę do tych, którzy już w drzwiach do wielkich centrów handlowych czują się zmęczeni. Zresztą tak wyobrażam sobie piekło – to z pewnością centrum handlowe w piątkowe popołudnie, przed świętami Bożego Narodzenia.

Sam widok płynących nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co ludzi, sprawia, ze po godzinie w centrum handlowym czuje się jak po kilku godzinach pracy. Bywam tam wtedy, gdy jakaś okazja zmusi mnie do konkretnych zakupów, po usilnych namowach albo widząc, ze otrzymany rok temu bon podarunkowy za kilka dni straci ważność. Dobrowolnie wchodzę jedynie kupić sałatkę czy kwiaty albo uciekając przed deszczem w drodze do urzędu miejskiego. Lubię za to centra handlowe, gdzie oprócz sklepu spożywczego a właściwie wielobranżowego marketu nie ma niemalże nic poza urokliwymi nie-sieciowymi kawiarenkami.

Winy nasze powszednie

W dużych shopping center, po pierwszym uderzeniu gorąca, fali zmęczenia, przychodzi czas na refleksje. Pierwsza jest mało oryginalna – kto jest w stanie to wszystko zużytkować? Przesyt towarów, nadmiar usług. Nadprodukcja żywności przy jednoczesnym zjawisku głodu w innych regionach świata to jeden temat, drugi to pytanie o to, czy to fair, kupować uszytą w Indonezji, Chinach czy Tajlandii odzież. Jeśli nie tę, to jaką i skąd wiedzieć, że to naprawdę »made in Europe«? A to nie takie proste, bo nawet markowe koncerny odzieżowe szyją poza naszym kontynentem. Czy kobiecie, która szyje bluzkę, zarabiając dziennie 2,5 € bardziej pomogę kupując ja tu za 40 € czy dając wyraz swojego sprzeciwu i poszukaniu czegoś marki „fair trade”. Paradoksalnie to właśnie centra handlowe wywołują we mnie refleksje o winie społecznej, teologicznie nazywanej grzechem strukturalnym. Bo niby chcielibyśmy sprawiedliwości, ale najlepiej takiej z korzyścią dla siebie. Niby wiemy że tam i ówdzie wykorzystują pracowników, ale kawa kosztuje tam najmniej. Nigdzie indziej nie czuje tak namacalnie społecznej niesprawiedliwości.

Beauty to go

A z drugiej strony, nie mogę wyjść z podziwu, ze „wszystko jest na sprzedaż”. Jedna z sieci medycyny estetycznej reklamowała się niegdyś sloganem „beauty to go”. Nie mam aż takiego rozeznania w temacie, ale wydawało mi się, ze chirurgia plastyczna- poza sytuacjami rekonstrukcji powypadkowych – jest dla wybranych, mogących sporo za nią zapłaci. Umiejscowienie gabinetu sieci w centrum handlowym jest dla mnie przeslaniem: to w zasięgu twojej ręki, szybko, już. A samo hasło jest dość cyniczne, bo jakoś jednak podważa poczucie naturalnego piękna i sprawia, ze większość pan zacznie szukać, co mogłyby szybko w sobie poprawić. Teraz, zaraz, już.

Obiekt sakralny

W Polsce modne było kiedyś mówienie o tym, ze centra handlowe to współczesne świątynie. Ludzie w niedzielne popołudnia spędzają tam mnóstwo czasu. Z tego powodu w jednym z największych centrów handlowych w Katowicach zbudowano również kaplice, gdzie odprawiane są Msze. W Austrii sytuacja nierealna, nie tylko ze względu na spadkowa tendencje wierzących. Na szczęście w niedziele możemy co najwyżej spędzić godziny w kolejce w markecie na którymś z dworców, albo pocałować klamkę większości sklepów, a jedynym centrum handlowym z kaplica jest… wiedeński Hauptbahnhof. Dla tego mnie centrum handlowe bardziej kojarzy się z konfesjonałem, w którym właściwie na każdym kroku wyznajemy grzech ignorancji najuboższych. Niewiele sobie z niego robiąc.

Rzeczy najważniejsze

Kilka lat temu byłam przejazdem w Sarajewie i w Mostar. Na terenie Bośni i Hercegowiny nie sposób nie dostrzec śladów po kulach, bombach, ruin i dumnie czy raczej wyjątkowo niefortunnie wznoszących się na ich tle nowoczesnych centrów handlowych. Czyżbyśmy doszli do momentu historii, w którym handel jednoczy zwaśnione nie tak dawno narody? A może, całkiem podobnie jak w rzeczywistości Austrii czy Polski, te centra handlowe to ironiczne przeslanie kapitalizmu – nie obchodzi nas nic poza tym, ile możemy na Tobie zarobić. Nie wiem.

***

Wiem jedno. Wiedeńskie centra handlowe są piękne. Od 19.00 w sobotę do 8.30 w poniedziałek.

Anna Maria Gacek

To może Cię też zainteresować